Niegdyś przebiegnięcie maratonu kojarzyłem jako czynność, którą wykonują ludzie o skrajnej wytrzymałości. W każdym razie siebie do tej grupy nigdy nie zaliczałem. Uważałem, że jest to coś nieosiągalnego przez ludzi, którzy z bieganiem nie mieli do czynienia od najmłodszych lat. Na szczęście okazało się, że się myliłem.

Precyzja w pomiarze czasu pomogła w maratonie

precyzyjny pomiar czasu na zawodachNa pomysł przebiegnięcia tego imponującego dystansu namówił mnie mój przyjaciel, Artur, który dokonał tego już trzy razy. Zaznaczył jednak, że przygotowanie do maratonu jest kluczowe. Ubytki energetyczne podczas kilkugodzinnego biegu są tak wielkie, że organizm w takich sytuacjach szuka pokładów energii w całym ciele. Niemniej jednak, przygotowania do maratonu rozpocząłem na pół roku przed startem. Pod okiem doświadczonego trenera, który rozpisał dokładny plan treningów, ćwiczyłem trzy razy w tygodniu. Przed startem czułem się dobrze zmotywowany i podekscytowany. Sam bieg to jednak mieszanka uczuć, kryzysy, momenty poczucia siły. Jednak najważniejsze, że nie zatrzymałem się ani na chwilę. Pomagał mi w tym precyzyjny pomiar czasu na zawodach, który wyświetlał się co pięć kilometrów na specjalnych tablicach. Pomogło mi to utrzymywać założone tempo oraz stanowiło przystanek motywacyjny dla głowy, która podczas biegu tworzyła sobie małe cele. Dystans 42 km i 195 m byłby zbyt trudnym celem do przebiegnięcia na raz, natomiast cele pięciokilometrowe pomogły na tyle, że cały dystans nie wydawał się aż tak przerażająco długi. Około trzydziestego kilometra zacząłem odczuwać poważny kryzys. Moje mięśnie zakwasiły się i z trudem mogłem przebierać nogami. Ostrzegano mnie przed tym uczuciem.

Kryzys minął, a ostatnich dziesięć kilometrów minęło już bardzo szybko. Zawodowa ekipa do mierzenia czasu nad wszystkim świetnie panowała, mimo kilku tysięcy zawodników. Mój czas to nieco ponad cztery godziny. Ukończenie maraton uważam za swój życiowy sukces.